January 07, 2011

Autentyzm

Ci którzy zaglądają na mojego bloga, wiedzą zapewne, iż staram się dociekać mechanizmów, postaw i mitów rządzących światem muzyki/jazzu - tak jej odbioru, produkcji, jak i samego aktu twórczego. W jakimś stopniu wszelkie zamieszczane posty prezentują oczywiście moją postawę dotyczącą poruszanych kwestii, ale nigdy nie jest ona miernikiem oceny służącym do dezawuowania postaw mi obcych. Zamierzam nadal unikać pisania ad personam i będę starał się być zrozumiany bez podawania nazwisk..

Autentyzm w muzyce.. Czy w ogóle coś takiego istnieje, a jeśli tak, to jak przekłada się na to, co odbieramy słuchając muzyki? Czy jest on jakkolwiek mierzalny i czy mierzalność owa może mieć ściśle określone kryteria? Na ile jest on istotny i czy jest kontrolowalny podczas aktu twórczego? Czy jest on równie ważny dla wszystkich odbiorców i twórców, czy może bywa jedynie tematem zastępczym w przypadku braku argumentów w dyskursie o muzyce?

Pierwszy raz usłyszałem o tym fenomenie wiele lat temu, kiedy w jednym z wywiadów promujących płytę Ten Summoner’s Tales, Sting wymienił go jako jeden z najważniejszych aspektów własnej twórczości. Być może był to czysty PR, a być może szczera wiara w siłę własnej muzyki. Tak czy owak, muzyka ta przemawiała i uwodziła swoim dyskretnym urokiem muzycznej burżuazji wymieszanej ze sporą dawką rockowego naturalizmu. I tak poniekąd na marginesie, czy Sting był bardziej autentyczny wtedy kiedy nagrywał Ten Summoner’s Tales, czy wtedy kiedy śpiewał Dowlanda, czy może teraz, kiedy odgrzewa swoje hity przy pomocy symfonicznej mikrofali? Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie, bo możliwe wszak jest i to, że w każdej z tych odsłon był na swój sposób autentyczny..

I tu pojawia się pierwszym problem dotyczący autentyzmu w muzyce. Jest on bowiem bardzo często miarą określającą nasze przywiązanie do określonych estetycznych wzorców i muzycznych ideałów. Trudno bowiem dociekać w muzyce, której nie lubimy czy nie rozumiemy tego, co w tej muzyce niemalże nieuchwytne. Na pierwszym bowiem planie zawsze pojawiają się te elementy, które nas od owej muzyki odpychają. Z drugiej strony, muzyka która jest nam bliska, jawi się jako autentyczna i to w niej właśnie gotowi jesteśmy doszukiwać się muzycznych prawd..

Czy zatem nie jest tak, że autentyzm w muzyce to, po stronie wykonawcy, indentyfikacja z wykonywanym, a po stronie odbiorcy, identyfikacja z odbieranym matriałem? Być może, ale żeby tak było kontakt z muzyką musi być na nieco wyższym poziomie niż powierzchowny. Zarówno po stronie odbiorców, jak i wykonawców oznacza to wyższą znajomość muzycznego rzemiosła, wiarę w to, iż uczestniczymy w duchowym akcie, muzyczne uwrażliwienie i otwartość, które nie są dane jednak wszystkim po równo. Zakończony w zeszłym roku Konkurs Chopinowski, który poniekąd zainspirował mnie do napisania tego postu, dał mi do zrozumienia, iż autentyzm w muzyce przejawia się także, a w niektórych przypadkach przede wszystkim, na poziomie gestów i symboli. Oto bowiem gesty i mimika artystów są dla oceniających konkurs krytyków dowodem na to, czy dany muzyk identyfikuje się z wykonywanym utworem, i czy identyfikuje się dobrze (TVP Kultura). To swoiste puszczanie oczka, jest w muzyce klasycznej przyjętą praktyką, niczym headbanging na koncertach metalowych, czy grupowe choreografie na koncertach muzyki pop.

O autentyzmie mówi się także z różną częstotliwością w zależności od muzycznego gatunku, ale także od poziomu wykonawczego. Często bowiem tam, gdzie wykonawstwo osiąga artystyczne wyżyny aspekt autentyzmu oddala się wprost proporcjonalnie, i odwrotnie. Znacznie częściej usłyszymy o nim z ust wyznawców awangardy i muzycznych eksperymentów, niż z ust akademików/rzemieślników, dla których znacznie większą wartość ma wykonawcza dokładność i wierność tekstowi. Opinie, iż tylko akustyczny free jazz jest autentyczny, lub tylko muzyka eksperymentalna, klezmerska, ludowa, etc ... może dotykać muzycznej prawdy jest tak samo drogą na skróty, jak twierdzenie, iż można obyć się bez niego. Jeśli bowiem autentyzm jest niczym grawitacja, której nie możemy mierzyć, ale wiemy że istnieje, to obowiązkiem każdego wykonawcy powinno być dążenie do osiągnięcia muzycznego sedno.

Często słyszy się, że im bardziej prymitywna muzyka, czy wykonawca tym bardziej autentyczna muzyka. Ta połowiczna prawda i nie ma "niestety" zastosowania jako reguła. Tych, którzy tak myślą odsyłam do twórczości Glenna Goulda, Johna Coltrane’a i wielu innych, którzy mimo osiągniętej wirtuozerii nie zatracili się w powierzchownym wykonawstwie..

9 comments:

Anonymous said...

Witaj Marcinie!
Chciałoby się rzec 'nareszcie!';) Ale do sedna - arcyciekawe zagadnienie, złożone w swej istocie.
Myślę, a szczególnie odczuwam, że autentyzm jest mierzalny siłą wielobarwnych emocji, jakie we mnie, jako odbiorcy, wywołują dźwięki, docierające w momencie indywidualnego, niezakłóconego emocjami innych odbiorców, spotkania z muzyką i jego twórcą. Nie sposób przecenić sytuacji koncertowej, w której to twórca objawia pełnię swego zaangażowania w akt twórczy (czy też możliwości odosobnionego wsłuchiwania się w dźwięki). Słyszę oto dźwięki, które zamknął w całość, pretendującą do miana ‘skończonej’ w tym jednostkowym utworze, widzę gesty i mimikę, o których wspomniałeś i to mnie przekonuje, zupełnie nieświadomie, rzecz jasna. Jest w tym magia, której nie sposób opisać, swoista emanacja osobowości i wrażliwości twórcy. Takie wrażenia i odczucia miałam podczas koncertu Twojego i Bartłomieja, a także Barrego Guya. Naturalność, oryginalność i pewien mistycyzm, a wszystko to nie dla owacji, lecz czerpania przyjemności, czy nawet rozkoszy, przy okazji dostarczając jej tym, do których muzyka jest kierowana. Mam oto sposobność doświadczania przejawów intymnego dialogu, prowadzonego w skupieniu i oderwaniu od rzeczywistości. Przepiękna sytuacja i jakże autentyczna!
alicja

Marcin Oles said...

W grudniu się porozjeżdżałem i nie mogłem pozbierać myśli, stąd moja absencja.. Jak zwykle dziękuję za komentarz i już teraz zapowiadam suplement do postu. Brakło ważnych wątków, o których mi przypomniałaś.. Pozdrawia m.

Anonymous said...

Rozmawiałam ze znawcą na ten temat i jak słusznie zauważył, w istocie jedynie sam wykonawca może stwierdzić, czy w jego działaniach autentyzm występuje rzeczywiście. Nadal jednak będę twierdzić, że jako mocno uwrażliwiony odbiorca dżwięków w pewien sposób dociera do mnie wibracja, wraz z którą płynie zaangażowanie muzyka, w sposób naturalny to wyczuwam. Zaangażowanie również można odgrywać, z reguły jednak tego nie zauważam, oglądając koncert. A tym, co mnie wzrusza i imponuje jednocześnie, to interakcja, jaka odbywa się pomiędzy muzykami na scenie. To jest to, co dostrzegłam już podczas pierwszego koncertu jazzowego, którego miałam przyjemność wysłuchać (Węgliszek;) Właśnie ten swoisty dialog, ale też pozytywna aura, płynąca ze współgrających, którzy z radością wsłuchują się we właśnie odgrywane solo innego muzyka, czego oznaką jest uśmiech na ich twarzach, niesamowita sytuacja. Zrozumiałe, przecież jest to wspólny występ, lecz przecież mógłby wystąpić element rywalizacji. Być może jako wyłącznie odbiorca i osoba nie związana z branżą jestem w błędzie, lecz w ten oto sposób to odbieram.
O tym swoistym dialogu i tworzeniu sztuki w dokumencie Burnsa mówił Wynton Marsalis „the real power of Jazz and an innovation of Jazz is that a group of people can come together and create art, improvised art and can negotiate their agenda witch each other and that negotiation is the art.” cytuję w j. angielskim, ponieważ uwielbiam dźwięk tych słów, gdy je wypowiada. I jeszcze to ‘Jazz music celebrates life, human life.. the greatness of it, the inteligence of it, the sexuality of it...” Cudowne;)
pozdrowienia
alicja

Marcin Oles said...

Jak zwykle dziękuję za komentarz i uwagi.. Chętnie sam poznałbym znawcę tematu, bo sam mam wiele pytań.. Słowa, które zacytowałaś są niezwykle trafne, ale jednocześnie wypowiedziane przez osobę, w którego zespołach się nie negocjuje.. Nota bene poziom/ilość dialogu w akcie tworzenia nie przekłada się na autentyzm, czego dowodem jest choćby muzyka Wyntona Marsalisa..

Anonymous said...

Połączyłam dwa tematy, które powinnam była odseparować. Zachwyca mnie ten dialog, który obserwuję, dlatego miałam potrzebę o tym napisać, a o Wyntonie słyszałam.
Co do znawcy poproszę, by ten temat z Tobą podjął. Z przyjemnością przysłuchałabym się temu spotkaniu;)
Zamuje mnie nadal ta kwestia, czynię pewne przemyślenia i nadal mam pewien niedosyt. Oczekuję na wspomniany suplement.
al

Anonymous said...

Autentyzm w muzyce jak najbardziej – nigdy obiektywny, zawsze subiektywny. Kwalifikacja na tak lub nie będzie zależeć od naszego punktu widzenia. A ten wiadomo od czego zależy. Dla jednych tym absolutem będzie coś zaangażowanego, „awangardowego”, coś w typie muzyki wspomnianego już Barry’ego Guya, Billa Dixona czy Evana Parkera, dla innych – Wynton Marsalis, a nawet – a jakże – Chris Botti. Rozpiętość ogromna, ale myślę, ze tutaj chodzi o naszą percepcję w kontekście tego, z czym w danej chwili obcujemy (z zaznaczeniem tego, z czym do tej pory obcowaliśmy). Nie ulega dla mnie wątpliwości, że Sting odgrzewający swoje hity przy pomocy symfonicznej mikrofali jest mniej autentyczny (a może w ogóle nie jest?) niż ten z „Ten Summoner’s Tales” (czy bardziej z okresu współtworzenia The Police), ale jest to tylko i wyłącznie moje zdanie. I zdaję sobie sprawę z tego, że dla innego Kowalskiego może być na odwrót.

Prywatnie radzę sobie tym inaczej. Uwielbiam free jazz, free improv, ostatnie koncerty orkiestry Barry’ego Guya w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej były czymś, czego w życiu jeszcze nie przeżyłem (w sensie nagromadzenia ogromnych pozytywnych emocji i energii płynącej ze sceny w Alchemii), natomiast to wcale nie oznacza, że nie potrzebuję od czasu do czasu tej „drugiej strony”. I dlatego już się cieszę na nowy, koncertowy projekt Piotra Wojtasika z Pierończykiem czy występy projektu Tomka Grochota z gościnnym udziałem Eddiego Hendersona, na wskroś przecież mainstreamowe. Dobrze mainstreamowe. I to wcale nie oznacza, że wydarzenia bardziej „avant” są naładowane większym autentyzmem niż te bliższe tradycji (nigdy nie powiedziałbym, że Barry Guy jest bardziej autentyczny niż Piotr Wojtasik). Ale, subiektywnie, są mi bliższe (wspomniany „duchowy akt”). Tak wolę o tym myśleć.

Podobnie jest z Waszą twórczością. Dla mnie, tak to czuję, wszystkie te płyty nagrywane z muzykami kojarzonymi ze sceną, jak to na własny użytek nazywam – progresywną (oczywiście z wyjątkami), są po prostu ważniejsze (lepsze?). Weźmy pierwszych z brzegu – Przybielski, Trzaska, Gratkowski, Robertson, Murray, Cappozzo, Mahall czy wreszcie Joergensmann. Głowa aż boli od fenomenalnych nazwisk. I nie ulega dla mnie wątpliwości, że inne albumy (z Wernerem czy Nabatovem) są w osobistej hierarchii ważności dalej. Dlaczego? To chyba tak jak z Coltrane’em – zawsze ten „lepszy” będzie Trane z lat 60. niż z 50. Ale nie ma to nic wspólnego z poziomem autentyzmu. Doceniam to, że chcieliście na pewnym etapie zagrać coś w innym stylu, a to, czy to będzie subiektywnie dobre czy nie, pozostawiam swojej ocenie (analogia z Coltrane’em nie dotyczy oczywiście okresów nagrywania płyt, raczej faktu, że możemy coś odbierać jako prostsze/trudniejsze, bardziej czytelne/mniej czytelne). A są też przecież artyści, jak Stańko, którzy idą odwrotnie. Weźmy okres lat 70. pana Tomasza i to, co nagrywa teraz. Na dodatek dla wielu (większości?) to właśnie obecnie, kiedy wydaje dla ECM-u, przeżywa swoje największe chwile. Chwile przepełnione obecnością na okładce Downbeatu. No i co – bardziej autentyczny czy mniej?

A w kwestii Marsalisów, jeśli już, to zdecydowanie Branford. :)

Tom

Marcin Oles said...

Dziękuję za przyłączenie się do dyskusji i pozwolę sobie na wyjaśnienie, cytując jeszcze nieopublikowany suplement.. Nie chodzi bowiem o to, co my jako słuchacze deklarujemy jako autentyczne w odbiorze (to bowiem mówi wyłącznie o naszych estetycznych preferencjach), ale o to czy jesteśmy w stanie wysłyszeć w muzyce deklarowany przez artystów autentyzm..

Anonymous said...

Pomijając preferencje należałoby wyłączyć również emocje, gdyż to one je tworzą (w pracach nad umysłem odkryto, iż geny również mają wpływ na preferencje). Nieuchwytność zjawiska, o czym wspomniałeś, wydaje się być główną przyczyną, dla której owo zjawisko należy rozpatrywać wyłącznie w oparciu o emocjonalność.
Kwestia ‘wysłyszenia’ mnie także zastanawia, lecz w poszukiwaniu argumentów za taką możliwością natrafiam na wewnętrzny opór. Czy Ty, jak twórca, opierając się wyłącznie na wiedzy muzycznej i doświadczeniu, taką umiejętność posiadasz? A jeżeli tak, to czy wnioski o istnieniu/ nieistnieniu autentyzmu można powziąć już przy pierwszym spotkaniu z daną twórczością, czy też należy się z nią uprzednio zaznajomić w jakiejś słusznej części?
alicja

Anonymous said...

W Twoich wcześniejszych przemyśleniach odlazłam odpowiedź na wątpliwości, które miałam
http://www.diapazon.pl/PelnaWiadomosc.php?bn=Artykuly&Id=809
http://www.diapazon.pl/PelnaWiadomosc.php?bn=Artykuly&Id=808

al