September 27, 2009

Archetypy i podróbki

Archetypy i podróbki

W jednym z wrześniowych wydań Gazety Wyborczej ukazał się obszerny wywiad z uznanym i popularnym polskim pisarzem Andrzejem Stasiukiem. Zwrócił on między innymi uwagę na to, iż żyjemy w czasach podróbek i jednorazówek, i że jesteśmy poniekąd na nie skazani, a docieranie do rzeczy autentycznych i wartościowych jest coraz trudniejsze i wymaga celowego działania (to moja swobodna interpretacja jego słów i proszę o wybaczenie tak samego autora, jak i tych, którzy mieli okazję czytać ten wywiad). W pełni podzielam ten pogląd i jak część z nas borykam się z nim każdego dnia. Czasy rzeczy udawanych i udawania rzeczy. Czy powszechność skazuje nas na bylejakość i brak autentyczności, czy to nasze poczucie braku elitarności interpretujemy, jako jakość podrobioną?

O ile pytanie to może wydawać się nieco zawiłe, o tyle jego sensowność jest w tym miejscu istotna, gdyż uświadamiać może, iż trend na który zwrócił uwagę Stasiuk, został wywołany - przez rzesze spragnionych ludzi - potrzebą posiadania byle jakich rzeczy (np. gdyby nie obniżenie jakości żywności nie moglibyśmy wyżywić rosnącej szaleńczo liczby ludności, etc). Już sama autentyczność jest/bywa sprawą sporną i można dyskutować w nieskończoność, co autentycznym jest, a co nie. A może to, co było autentyczne kiedyś, dziś jest już tylko pamięcią autentyczności? Może rzeczy stają się autentyczne, bo są adekwatne do swoich czasów, a nie dlatego, że świetnie sprawdziły się w czasach dla nas minionych? A może istnieje w nas potrzeba nieprzemijalności i posiadania archetypu, która zapewnia nam poczucie oparcia i bezpieczeństwa?

Paradoksalnie to właśnie w sztuce ciągłość wartości i archetypów jest najbardziej wyczuwalna i najłatwiejsza do prześledzenia. Najłatwiejsza to nie znaczy, że widać ją gołym okiem, szczególnie jeśli mówimy o sztuce współczesnej, w której nitki współzależności i współistnienia z tradycją są nikłe, a właściwie trudne do jednoznacznego zdiagnozowania. Czym zatem jest autentyczność w sztuce/muzyce? Jakie wartości powinniśmy brać pod uwagę, aby łatwo i pewnie móc odsiać ziarno od plew i czy takie wartości dadzą się w ogóle sklasyfikować? Czy nie jest przypadkiem tak, że w końcu i tak ostateczna diagnoza będzie należeć do naszego gustu?

Ostatnio wpadły mi w ręce trzy płyty, które być może przybliżą problem, a które choć reprezentują szeroko pojęty jazz, umieszczona na nich muzyka wydaje się być kompletnie od siebie różna. Co więcej artyści, o których mowa, choć wrzuceni do jednego worka, prezentują zupełnie odmienne stylistyki i poglądy - ale już nie podejście do muzyki i do warsztatu jako takiego. Wśród tych płyt znalazły się albumy gitarzysty Billa Frisella „Good dog, Happy man”, kontrabasisty Barry Guya „Symmetries”, oraz jedna z ostatnich płyt trębacza Wyntona Marsalisa, której tytuł niestety nie jest mi znany. O ile twórczość tego ostatniego powinna być powszechnie znana, choćby z tego względu, iż jest powszechnie dostępna, o tyle w przypadku dwóch pozostałych muzyków bywa różnie. Moda na Frisella już dawno przeminęła, a Barry Guy reprezentuje znacznie bardziej hermetyczną muzykę, a do tego jest europejczykiem, co poniekąd skazuje go na mniejszą obecność w powszechnej świadomości. Wszyscy ci muzycy to wybitni instrumentaliści i nasuwa się stwierdzenie, iż autentyczna muzyka wymaga autentycznego warsztatu, nie sposób bowiem sięgać w głąb muzyki (co jest moim zdaniem niezbędne) bez odpowiednich narzędzi i opanowania rzemiosła. Wszyscy oni dysponują niebywale zindywidualizowanym, dopracowanym do doskonałości brzmieniem, które w przypadku każdego wyrasta z nieco innej tradycji, ale które daje się określić słowem wypracowane.

Spośród całej trójki Wynton Marsalis jest z pewnością postacią najbardziej kontrowersyjną i gdziekolwiek się nie pojawia wzbudza tak zachwyt, jak i wywołuje fale krytyki. Dzieje się tak zapewne dlatego, iż - podobnie jak jego warsztat instrumentalny - jego muzyka jest nieskazitelna, doskonała i zupełnie wyzbyta pierwiastka irracjonalnego, który od samego zarania jazzu był jego głównym składnikiem (poświęcę temu tematowi cały następny wpis). Moim zdaniem nie jest tak źle i oczekiwanie od Marsalisa muzyki postępowej jest tak samo niewłaściwe, jak oczekiwanie, iż w piątek spadnie deszcz. Co więcej, nieco przewrotnie uważam, iż muzyka Wyntona staje się powoli archetyp*em afroamerykańskiego jazzu, tak ze względu na brzmienie, jak i podejście do swingu i improwizacji, a nawet kompozycji. Mówiąc wprost muzyka Marsalisa to nie podróbka, a bardziej synteza środków wyrazu i brzmienia, które na przestrzeni swojej historii kształtowały jazz.

Całkowitą negację tych elementów znajdujemy u dwóch pozostałych artystów, aczkolwiek i oni wpisywani są na jazzową listę, a ich środki wyrazu są jednak bliższe jazzowi niż jakiejkolwiek innej muzyce. O ile, uogólniając, twórczość Billa Frisella można przypisać do amerykańskiego białego południa, a Barry Guy reprezentuje europejską scenę muzyki improwizowanej, o tyle obaj oni daleko odbiegają swoim brzmieniem od afroamerykańskiego jazzu, dystansując się również od jego melodyki, frazowania, jak i stylu kompozycji. Mając wspólne źródło, które wypływa gdzieś z jazzowej improwizacji i emocjonalności muzyka obu artystów różni się w swej estetyce w sposób znaczący, a ich wspólne źródło wydaje się być mniej istotne niż pozostałe tradycje. Frisellowi nie można zarzucić jego skłonności do prostej melodyki i ubogiej harmonii oraz piosenkowej struktury, ani tego, że gra nie używając oszałamiającej techniki, gdyż te właśnie elementy budują jego muzykę. To w tej prostocie i wybitnie zindywidualizowanym brzmieniu zawiera się jego autentyczność. Barry Guy z kolei choć nie zagra na płycie ani jednej ładnej melodii, to co gra robi w sposób wirtuozowski, a jego muzyka wydaje się być archetypem europejskiego podejścia do współczesnej improwizacji, stając się w jakimś sensie dialogiem z jazzem made in USA. W przeciwieństwie do wielu kontrabasistów stricte freejazzowych to właśnie wirtuozeria i bliskie klasycznego brzmienie odróżnia go od setek innych kontrabasistów grających free improvisation.

Z premedytacją pozostaję na poziomie uogólniającym, gdyż chcę na podstawie tematów mi najbliższych przybliżyć jedynie schemat działania poruszony na początku. Żyjemy w czasach, w których ilość z pewnością przewyższa jakość, ale to także czasy, które stwarzają nam mnóstwo możliwości wyboru, o jakich to możliwościach mogliśmy kiedyś tylko pomarzyć. To od nas samych zależy wytyczenie granic dla braku jakości, ale i od nas samych zależeć będzie pilnowanie tych granic. Podróbki są niczym imigranci, którzy jadą tam gdzie jest łatwiej żyć i tylko od naszych decyzji zależeć będzie których z nich ugościmy, a których uznamy za nielegalnych. Bezkrytyczna ucieczka od powszechności jest bowiem z gruntu zła w swojej bezkrytyczności właśnie.




*archetyp – tu rozumiany bardziej jako synteza środków, niż prawzór, wzorzec

3 comments:

Doministry said...

Panie Marcinie, niestety muszę zareagować:

1. Bill Frisell, nie Friesell.

2. Improvisation, nie improwization.

Troszkę wstyd na blogu poświęconym kulturze "wyższej"
takie błędy zostawiać.

Marcin Oles said...

dziękuję za uważne czytanie i wytknięcie literówek, oraz traktowanie mojego blogu, jako blogu poświęconego kulturze "wyższej" - osobiście nigdy tego nie deklarowałem..

błędy zostały poprawione, a ja obiecuję większą czujność w przyszłości, szczególnie w sprawach 'istotnych'..

marcin oles

Doministry said...

Tak naprawdę przecież jedziemy na tym samym "wózku"...
Kultura wyższa?
No jasne, tam gdzie pojawia się rzeczywista refleksja, nad muzyką, kulturą, człowiekiem, tam możemy mówić o "wyższej" kulturze właśnie.
Nie stosując sztucznego dziś podziału między filharmonie a kluby...

dominik strycharski