April 21, 2009

Czy, żeby odnieść sławę, "trzeba nie mieć gustu"?

Hotel Turyński, Lipsk, rok 1747. Przyjęcie Bacha do Towarzystwa Nauk Muzycznych, którego pierwszym i jedynym członkiem honorowym był od 1745 roku Haendel, staje się pretekstem do obfitującej w fakty historii, która nigdy nie miała miejsca. Choć Bach, ubogi kantor w kościele św. Tomasza, wielokrotnie i bezowocnie zabiegał o rozmowę ze sławnym kolegą, nigdy się nie spotkali. Co więcej Haendel, jeden z najlepiej opłacanych artystów swoich czasów wyrażał wyraźną niechęć do spotkania ze swoim „słabszym” rodakiem.

Z okazji 250 rocznicy śmierci Haendla, która miała miejsce 14 kwietnia, jedyna polska telewizja promująca kulturę wysoką tj TVP Kultura przypomniała zrealizowane w 1990 roku przedstawienie Teatru Telewizji pt „Kolacja na cztery ręce”. Kanwą przedstawienia wyreżyserowanego przez Kazimierza Kutza był tekst niemieckiego muzykologa Paula Barza, który barwnie opisał hipotetyczne spotkanie dwóch bodajże największych kompozytorów baroku. W role wielkich wcielili się odpowiednio Roman Wilhelmi i Janusz Gajos.

Choć samo potraktowanie tematu wydaje się być powszechnym stereotypem myślenia o artyście, który „albo jest dworskim pupilem, albo klepie biedę na prowincji”, nie jest jednocześnie nadużyciem, co więcej znajduje potwierdzenie w rzeczywistości. Podobną perspektywę znaleźć można we francuskim filmie „Wszystkie poranki świata”, który przyznaję należy do moich ulubionych filmów w ogóle – co więcej wpłynął w dużym stopniu na moje postrzeganie muzyki jako sztuki. Historia dwóch wielkich francuskich muzyków o pokolenie młodszych od Bacha i Haendla, wirtuozów violi da gamba, mistrza i ucznia – Monsieur de Sainte Colombe i Marin Marais – podziela ten sam stereotyp.

Kadr z filmu Alaina Corneau "Wszystkie poranki świata".

W obu dziełach temat staje się pretekstem do toczenia swego rodzaju walki o prymat muzyki, tj. która jest lepsza? Czy ta schlebiająca gustom jest gorsza od tej pisanej z „potrzeby ducha”? Czy konstrukcja jest ważniejsza od stylu i panującej mody? Czy artysta, który odnosi sukces jest lepszym twórcą, czy jest wręcz odwrotnie, a może takie rozróżnienie nie ma w ogóle sensu?

W tym miejscu przywołać muszę jeszcze jeden film traktujący o wielkim artyście jakim niewątpliwie był Mozart. W „Amadeuszu” Milosa Formana uderza obraz sławnego, odrzuconego artysty, który musi walczyć o swój byt. Jego świadomość muzyczna i wielkość stają mu na drodze w odniesieniu prawdziwego sukcesu, stają się przeszkodą i odbierają poklask i nie chodzi mi bynajmniej o historię życia Mozarta, ale właśnie o pokazywany stereotyp artysty niezależnego, czy właściwie należałoby powiedzieć niezależnie myślącego.


Tom Hulce jako Mozart w filmie Milosa Formana "Amadeus"

Wszystkie wspomniane dzieła filmowe przyczyniają się niewątpliwie do kształtowania naszych schematów wartościowania sztuki i artystów w zależności od ich pozycji społecznej. Wszystkie wyraźnie pokazują, iż każda epoka, każde społeczeństwo, w końcu każdy człowiek ma swoje własne wzorce w ocenie tego, co ważne i co bardziej lub mniej wartościowe. Z perspektywy naszych czasów, tak bardzo zależnych od powszechnej promocji, pojawia się jednak pytanie, czy aby odnieść sławę trzeba nie mieć gustu? Czy brak wyrobionego smaku artystycznego i gotowość na wszystko wsparta nawet odrobiną talentu (głównie autopromocji) wystarcza, aby zapewnić sobie poklask?

Nie próbuję tu nawet sugerować, że Haendel, Marin Marais, czy Antonio Salieri to niemający gustu artyści dążący jedynie do poklasku, bo to wszak oni zapewnili sobie znaczące uznanie w swoich czasach. Ja jedynie opierając się na stereotypach i myślowych skrótach ukazanych w tych filmach próbuję odnieść kwestie tam postawione do czasów telewizji, płyt CD i powszechnej artystycznej łatwizny, w której żyjemy. Czy w dzisiejszych czasach artysta, który nie ma produktu schlebiającego powszechnym gustom jest w stanie zainteresować producentów, gwarantujących sukces? Czy artysta niezależny ma jakiekolwiek szanse na przebrnięcie przez coraz grubsze warstwy medialnego szumu? Czy coś, co można nazwać demokracją w sztuce – która przecież na przestrzeni dziejów wielokrotnie sama siebie zdyskredytowała wyrzucając poza nawias takich artystów jak chociażby Van Gogh, czy Jan Sebastian Bach – powinno być jedynym istniejącym kryterium oceny sztuki, w tym szczególnie muzyki, bo to ona przez powszechną dostępność jest na nią narażona?

Z pewnością byłoby lepiej dla wszystkich nas, a szczególnie dla przyszłych pokoleń, aby taki stan rzeczy nie utrzymywał się dłużej. Pozostając pod dyktatem ogłupiającej telewizji coraz większa część społeczeństwa narażona jest na jednostronną wizję cynicznych producentów i kąpiel w permanentnej rozrywce. Jedynym kryterium pozostaje oglądalność, słuchalność, czytalność i produkcja gwiazd, które stają się autorytetami naszych czasów, a autorytet budowany częstotliwością pojawiania się w mediach stanie się być może standardem naszych czasów. W każdej dziedzinie sztuki odbywa się to w nieco inny sposób i nieco inne są kanały promocji każdej z nich, ale niewątpliwie producenci wyparli działalność mecenasów sztuki (a producent przecież coś produkuje). W muzyce są to koncerny płytowe, w plastyce właściciele galerii, w filmie producenci i właściciele studiów filmowych itd., a wszyscy oni zależni od mediów i przez nie kształtujący nasze gusta. Na koniec przywołam tylko starą prawdę, iż „ dzisiejsza moda i styl jest kiczem jutra”..